Pamiętam moje zdziwienie, kiedy w czasie pierwszego lotu samolotem stewardesa podawała wskazówki dotyczące postępowania awaryjnego.
Mówiła ona, że w razie pojawienia się masek tlenowych rodzice mają najpierw założyć maskę sobie, a dopiero potem dziecku.
W pierwszym odruchu wydawało mi się to co najmniej kontrowersyjne, ale po chwili dotarła do mnie logika tej wskazówki: jeśli dziecko zemdleje – dorosły będzie w stanie je wynieść. Jeśli dorosły straci przytomność – dziecko jest bez szans.
Ta sama zasada dotyczy udzielania pierwszej pomocy – bo dobry ratownik, to żywy ratownik…
Wniosek z tego dla mnie jest taki, że za każdym razem gdy chcę pomóc (w dowolnej sprawie, na różnych płaszczyznach), najpierw mam zadbać o siebie. Dopiero potem mogę się skierować ku innym ludziom. W przeciwnym razie ja też będę potrzebować pomocy. I to szybciej niż mi się wydaje.
Oczywiście nie zawsze jest to tak oczywiste jak w samolocie.
Dlatego w codziennym życiu sprawdzam, jak się dzięki pomocy czuję.
Jeśli pomaganie dodaje mi sił (lub jest neutralne dla mojego samopoczucia) – jest ok. Działam dalej.
Jeśli pomaganie innym mnie na różne sposoby osłabia – traktuję to jako ostrzeżenie.
Sygnał, by przestać.
STOP.
Ostatnie komentarze